Badania HD - syndrom strusia
Przez wielu lat, w ciągu których przekazywałam hodowcom swą wiedzę w zakresie genetyki oraz dziedzicznych chorób, moją uwagę przyciągało najczęściej występujące i jednocześnie najpoważniejsze schorzenie. Jak na ironię nie przekazywane genetycznie. Psy na nie nie chorują, nie znajdzie się go w żadnych podręcznikach ani tekstach żródłowych. Niemniej jednak istnieje i swą obecnością utrudnia, bądż wręcz uniemożliwia kontrolowanie dziedzicznych chorób. Nazywam je "syndromem strusia".
Zgodnie z mitem, zaniepokojony struś schowa głowę w piasek. Spotkałam wielu hodowców psów, zachowujących się podobnie wobec prawdopodobieństwa lub faktu występowania choroby dziedzicznej u ich zwierząt. Wydają się rozumować, że to czego nie wiedzą, nie będzie ich boleć. Ich zapewne nie, ale może zaboleć psy.
Syndrom strusia może zniszczyć zwierzęta na wiele sposobów. Ignorancja, wypieranie się i strach, zakorzenione w hodowcach, potrafią uniemożliwić wczesne zidentyfikowanie i przebadanie choroby dziedzicznej oraz ograniczenie jej zasięgu. Przed rasami, uchodzącymi za genetycznie obciążone, pojawia się ryzyko publicznego odrzucenia. A to dotyczy także środowisk związanych z psami użytkowymi, bowiem nikt nie byłby zainteresowany wykorzystywaniem pracy schorowanego zwierzęcia.
Syndrom strusia odbija się również na pojedynczych przedstawicielach kynologicznego świata. W niektórych przypadkach chore psy, w zastępstwie zapewnienia im koniecznej opieki, są usypiane i zapominane tak szybko, jak to tylko możliwe. Zdrowe zresztą też mogą zostać uśmiercone dzięki syndromowi strusia. Niejeden wspaniały egzemplarz zginął śmiercią nagłą (zawsze z wyjątkowo niedziedzicznego powodu), kiedy problem genetyczny pojawił się licznie w jego potomstwie.
Wielu hodowców, którym dolega syndrom strusia, unika przebadania swych psów w kierunku takiego czy innego schorzenia, bo "ono nigdy nie wystąpiło w tych liniach". No cóż, wszystko ma swój początek i zawsze jest ten pierwszy raz. Jeśli nikt nie będzie przeprowadzał badań, to nim ktoś uświadomi sobie tego skutki, choroba za bardzo się rozprzestrzeni.
Niektórzy tłumaczą problemy zdrowotne swych psów (nota bene bardzo podobne do tych genetycznych) na różne głupie sposoby, sprowadzające się do jednego: "to przypadek, więc mogę go zignorować". Prawda jest taka, że róża także, obojętnie jakby jej nie nazwać, zawsze będzie miała kolce. A przekonywanie siebie samego, że owe kolce powstały na skutek takiego czy innego niedopatrzenia, wcale nie uczyni ukłuć mniej bolesnymi.
Kolejnym interesującym i niebezpiecznym przejawem cierpiących na syndrom strusia jest tedencja do pomijania egzemplarzy, u których choroba się nie uzewnętrzniła. Słyszałam o sytuacji, gdy jeden hodowca odmówił sprzedania psa innemu wiedząc, iż ów przeprowadza badania w kierunku danej choroby. W wielu przypadkach ci, których stać było na wystąpienie z szeregu i oznajmnienie, że ich pies jest nosicielem zaifekowanego genu, zostali przez innych oczernieni. Nie mogę pojąć, dlaczego hodowcy, uczciwie przyznający się do istnienia problemu, mieliby być szykanowani. Przypomina to strzelanie do posłańca. Jakaś biedna duszyczka odkrywa chorobę swojego psa i dzieli się tą informacją ze swym, cierpiącym na syndrom strusia hodowcą. Ten z kolei zwala na nią całą odpowiedzialność, co manifestuje na różne sposoby od telefonicznego milczenia, po niewybredne słownictwo czy wręcz szantaż. Jako swego rodzaju pełnoetatowy posłaniec, również doświadczyłam kilka razy podobnego zachowania.
Gatunek ludzki cechuje nieszczęsna przypadłość przypisywania winy. Jeśli dzieje się coś złego, wówczas ktoś (nie ja) jest temu winny i powinien ponieść konsekwencje. Kiedy zarażony syndromem strusia hodowca schowa swą głowę głęboko w piasek, a to nie uwolni go od problemu, wówczas jest skłonny eksplodować, wytykając innych palcami.
Hodowcy chorzy na syndrom strusia nie są złymi ludżmi, dążącymi do zniszczenia rasy. Są natomiast wystraszeni czymś, czego w pełni nie pojmują, a co zagraża ich uczuciowemu i materialnemu zaangażowaniu w swoje psy. Zaprzeczenie istnieniu rzeczy nie do pomyślenia stanowi normalną reakcję. Daje nam nieco przestrzeni i pozwala przygotować się na spojrzenie nieprzyjemnej rzeczywistości w twarz. Syndrom strusia jest odrzuceniem możliwości sięgnięcia poza to pierwsze stadium zaprzeczenia.
Choroba przekazywana dziedzicznie nie wynika z czyjejś winy. Geny, które ją powodują pojawiły się na długo przed psami, zwanymi wilczakami. Niemniej jednak pogodzenie się z tym faktem jest olbrzymim krokiem w kierunku wyleczenia syndromu strusia. A ta kuracja z kolei dałaby hodowcom możliwość rozsądnej i otwartej dyskusji o problemach genetycznych, prowadząc w rezultacie do lepszej nad nimi kontroli.
Jeśli nie uda nam się wyleczyć syndromu strusia, postawimy w ryzykownej sytuacji rasę, którą twierdzimy, że kochamy. Musimy wyciągnąć głowy z piachu, powstrzymać swe tendencje do zaprzeczania i obwiniania i stanąć twarzą w twarz z faktami. Choroby genetyczne występują nie tylko u wilczaków, ale również u wszystkich innych ras. Generalnie nie jest jeszcze tak żle, ale żle być może. Każdy z Was, czytających ten artykuł, jest w stanie przywołać na myśl przynajmniej jedną rasę, do tego stopnia podziurawioną przez jakieś genetyczne schorzenie, że niezmiennie jest z nim identyfikowana. Nie chcemy, aby nasze "czeweczki" znalazły się w analogicznej sytuacji. Spojrzenie rzeczywistości w oczy może być bolesne, ale alternatywa jest dużo gorsza.
Struś chowa głowę w piasek i myśli, że skoro sam nie widzi, nie może być widziany. Wyobrażcie sobie tę groteskową pozycję strusia, który uważa się za bezpiecznego, gdy coś dużego i złego gryzie go w tyłek.
Baśnie braci Grimm.
- Aby odpowidać zaloguj się lub utwórz konto
- 4823 odsłony
Odpowiedzi